Pierwsze dni w Turcji
Bułgaria zmęczyła nas deszczem i bezczynnością fizyczną. Ostatnie trzy dni w Malko Tarnovie upłynęły nam na obserwowaniu deszczu za oknem i uzupełnianiu internetowych zaległości przy wolnym łączu (dobrze, że w ogóle było…). Bardzo chcieliśmy dotrzeć do Turcji. W niedzielę rano zaczęliśmy się wspinać w kierunku bułgarsko-tureckiej granicy. Nie było lekko – 8 km pod górę we mgle. Zasapani dojechaliśmy pod szlaban i sprawnie przejechaliśmy, a w zasadzie przeszliśmy w otoczeniu watahy psów, przez granicę, żegnając Unię Europejską i witając Turcję.
Dzień 1
Po przekroczeniu granicy jakość nawierzchni poprawiła się gwałtownie. Wspaniała droga i rewelacyjny zjazd, chociaż było strasznie zimno. Postanowiliśmy sobie, że pierwszego dnia dojedziemy co najmniej do Kirklareli, a może nawet uda nam się zanocować za miastem. Liczyliśmy na słynne tureckie stacje benzynowe, ale nie spotkaliśmy po drodze ani jednej. Szybko zaczęły się zabójcze podjazdy – długie i bardzo strome. Na niektórych z nich po prostu pchaliśmy nasze rumaki. Podczas zjazdów z kolei przymarzaliśmy, bo lodowaty wiatr wkradał się wszędzie. Skończyła się herbata i nie za bardzo było gdzie się schować, żeby zjeść, a przede wszystkim zagrzać wodę na herbatę. W końcu przycupnęliśmy przy drodze między kamieniami, które choć trochę osłaniały nas przed wiatrem. Niby byliśmy pośród niczego, ale zaraz pojawiły się dwa psy. Były tak wygłodniałe, że rzuciły się nawet na suchy chleb. Niestety nie mieliśmy dla nich niczego innego. To była pierwsza różnica między psami rumuńskimi i tureckimi. Tureckie są naprawdę głodne i często wystraszone. Nie otrzymują chyba za wiele dobrego od ludzi. Drugą różnicą jest to, że niektóre z nich nie znoszą rowerów i rowerzystów. O ile rumuńskie czasem zaszczekały i pobiegły chwilę za nami, ale nigdy tak naprawdę nie próbowały capnąć ani naszej łydki ani naszych sakw, o tyle niektóre tureckie są wyjątkowo agresywne i trzeba stawić im czoła, najczęściej odgrażając się kamieniami i groźnie krzycząc. Mało przyjemne doświadczenie.
Pomimo stromych podjazdów i mroźnego wiatru odcinek od granicy do Kirklareli był piękny. Górzysty krajobraz, zielone lasy i totalna pustka. Czasem pojawił się jakiś samochód i tyle. Cała droga dla nas.
Po wjechaniu na obwodnicę Kirklareli zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg. Upatrzony na google maps lasek okazał się wysypiskiem śmieci, na którym było więcej ludzi i samochodów niż podczas całego dnia pedałowania. Kiepski wybór na nocleg. Po kilku kilometrach po lewej stronie zobaczyliśmy coś co przypominało na wpół zdziczały park. Było jeszcze dość wcześnie, ale po podjazdach i zimnie mieliśmy ochotę na odpoczynek. Marzyliśmy o kawie i wygrzaniu się na słońcu, a zamiast tego było zmienianie dętki. Tym razem gumę złapało moje koło. Wieczorem po całkiem niezłej kolacji (bulgur z warzywami) zauważyliśmy przemykający się między drzewami cień. Wychudzona suczka pojawiła się znikąd zwabiona bezmięsnymi zapachami. Miała szczęście, bo na samym spodzie wora miałam schowaną kostkę masła, a do tego pół bochenka chleba. Radość w wystraszonych psich oczach.
Dzień 2
Rano przywitał nas lód na namiocie i piękne słońce. Niestety po kilku kilometrach trzeba było wyregulować przerzutki. Przymusowy postój. Po chwili kolejne starcie z agresywnym psem i coraz gorsza droga. Nasze nastroje nie było najlepsze. Sytuacji nie polepszały brzydkie widoki i podjazdy. Zapowiadał się ciężki dzień. Do tego zaczęliśmy poznawać tureckie drogowe nawyki. Samochody trąbią. Większość z nich trąbi jak szalona i macha w pozdrowieniu. Ale jak im odmachiwać, kiedy walczy się o życie na kolejnych podjazdach? Inni trąbią, żeby powiedzieć „uważaj głupi rowerzysto! Nadjeżdżam i spadaj z mojej drogi!”. Momentami mam ochotę pokazać im wszystkim środkowy palec, ale powstrzymuję się, szczególnie kiedy widzę, że prawie zatrzymują się, żeby pozdrowić.
Po kolejnych klaksonach na horyzoncie pojawia się wielka cementownia. Widok jest mało zachęcający. Zaraz za nią wjeżdżamy do miasta.
Nasze pierwsze tureckie miasto – Pinarhisar – pomimo brzydkiego pierwszego wrażenia, będzie kojarzyło mi się z pierwszą szklaneczką herbaty, ciepłym chlebem prosto z piekarni, tysiącem uśmiechów i pierwszą turecką stacją benzynową. Same miłe wspomnienia!
Po kilkunastu kilometrach zatrzymujemy się na przekąskę i suszenie namiotu. Przy słoneczku i dość silnym wietrze tropik wysycha w kilka minut. Wspominałam już, że kocham nasz namiot? Jeśli nie, to – kocham nasz namiot! 😉 Dzisiaj chcemy zanocować kilkanaście kilometrów za Vize. Wiemy, że jest tam przyjazna stacja benzynowa i ładny las. Niestety po raz kolejny nasze planowanie kończy się na niczym. Po pięknym zjeździe zaskakuje nas blokada na drodze. Sznur czekających samochodów i policjant skutecznie uniemożliwiają jazdę, a co gorsze nie mamy pojęcia co się dzieje. Policjant na migi pokazuje nam, że tylko chwila i będzie można jechać, ale kierowcy zawracają jeden za drugim. My nie za bardzo mamy po co zawracać. Możemy rozbić się i obok drogi, jeśli będzie trzeba, ale nie mamy za dużo wody. Mieliśmy uzupełnić jej zapas w Vize. Czekamy 5 minut, 10, 15. Nagle podjeżdża biały opel corsa i wyskakuje z niego kobieta. Podbiega do policjanta, a potem do nas i po angielsku pyta czy nie potrzebujemy pomocy. No ba! Pomocy może nie, ale tłumacza i wody jak najbardziej! Arzu, nasza nowa turecka koleżanka, dowiaduje się, że droga jest dalej zablokowana, ale niedługo powinniśmy przejechać. Tjaaaaa…. Tą historię już słyszeliśmy. Nic to. Szukamy wody. Razem z Arzu idziemy na pobliski plac piknikowy, ale wody brak. W pobliżu widać tylko jeden dom, kierujemy się więc w tamtym kierunku. Wodę oczywiście dostajemy i nie kranówę, tylko mineralną. Co więcej, otrzymujemy również propozycję noclegu. Turcy są niesamowici. Kiedy wracamy z pełnymi butelkami okazuje się, że policjant otworzył drogę i musimy szybko nagniatać, bo za chwilę znowu ją zamknie. Grzejemy ile fabryka dała, a po kilkuset metrach zatrzymujemy się znowu. Tym razie doskonale widać czemu droga była zamknięta. Blokuje ją dźwig, który wyciągał przewróconą cysternę. Arzu nie próżnuje i z innym kierowcą pertraktuje z policjantami, żeby nas przepuścili, bo musimy dojechać co najmniej do Vize (8 km) zanim zrobi się ciemno. Niesamowite, ale policjanci nas przepuszczają i przy klaksonach zaczynamy szalony zjazd. Po chwili zaczynają doganiać nas samochody, oczywiście wszyscy nam machają i kibicują. Aż nas zęby bolą od szczerzenia się. Naprawdę Turcy są niesamowici! Rozbijamy się na dość stromym leśnym wzgórzu i śpimy jak zabici. Choć przejechaliśmy tylko 40 km jesteśmy wykończeni, ale zadowoleni.
Dzień 3
Kolejny dzień zaczynamy wcześnie, bo trzeba zacząć nagniatać do Stambułu. Jesteśmy umówieni z naszym hostem i mamy 2 dni, żeby przejechać około 150 km. Wydaje się, że znowu łapiemy formę, bo jedziemy jak natchnieni. Do Saray dojeżdżamy przed 11 i rzucamy się na jagnięce kofty i marynowanego kurczaka. Kelnerzy chyba nie widzieli wcześniej głodnych rowerzystów, bo przyglądają nam się i cieszą jak dzieci, że pochłaniamy jak natchnieni. Niestety w Saray znacząco pogarsza się droga. Robi się dość wąsko i dziurawo, a samochodów nie brakuje. Tradycyjnie już, podjeżdżamy i zjeżdżamy. Udaje nam się jednak dojechać do Morza Marmara i dopiero wtedy widzimy co to znaczy jechać koszmarną drogą. Wjeżdżamy na (nie)legendarną D100. Koszmar każdego rowerzysty. Samochody grzeją jak szalone, a pobocza brak. Od czasu do czasu pojawi się odcinek drogi serwisowej – nasze wytchnienie, ale ile znaczące spowolnienie. Bardzo liczymy na nocleg przy stacji benzynowej. Jesteśmy wykończeni – przejechaliśmy prawie 90 km i zaczyna się robić ciemno. Niestety na pierwszej stacji obsługa próbuje zrobić nas w butelkę licząc za dwie szklaneczki herbaty trzykrotnie więcej niż kosztuje normalnie, a na dwóch kolejnych nie ma nawet kawałeczka wolnej przestrzeni. Pytamy cieciów wokół kilku budynków, ale bezskutecznie. W końcu odbijamy w stronę morza i rozbijamy się na tyłach śmietnika na miękkiej trawce przy placu zabaw w otoczeniu wypasionych domów zamożnych mieszkańców Stambułu. Kiepsko śpię, bo perspektywa 60 km po zatłoczonej D100 i wjazd do Stambułu działają na mnie demotywująco. Co tu dużo gadać, jestem przerażona.
Dzień 4
Rano przejeżdżamy około 10 km po niesamowicie zatłoczonej drodze serwisowej i ja mam dość. Ruch jest koszmarny i obawiam się, że jadąc po bocznych drogach nie dojedziemy do Stambułu przed zmrokiem, a nie mam odwagi jechać między samochodami pędzącymi po D100. Dojeżdżamy na dworzec autobusowy i fundujemy sobie i naszym rowerom luksus przejazdu autokarem, ostro negocjując cenę. Oczywiście nikt nie mówi po angielsku, ale maślane oczy robią swoje i zaraz wszyscy chcą nam pomóc. Pomocnik kierowcy wyznacza jednego z pasażerów – staje się ona naszym niepisanym opiekunem. Ponieważ trudno nam się dogadać, nasz opiekun dzwoni do swojej koleżanki mówiącej po angielsku i tak ustalamy (a w zasadzie oni ustalają), że mamy się trzymać naszego opiekuna, a on nas doeskortuje do centrum miasta. Tak też się dzieje. Dojechaliśmy do Stambułu!
Spodobał Ci się ten post? Puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij. Możesz nas również śledzić na instagramie.
A może chcesz się zapisać do naszego newslettera? Co miesiąc w Twojej skrzynce nowości, rady i aktualności blogowe.
Kasia
Ostatnie wpisy Kasia (zobacz wszystkie)
- Islandia. Rozczarowanie i porażka - 30/11/2020
- Tu i teraz (14) Polska 2020: powrót do „normalności” (?!) - 15/11/2020
- Islandzkie wodospady (1) Fitjarfoss, Hraunfossar i Barnafoss - 14/07/2020
To odnośnie punktów:
Ad. 1 – a jednak! Sama się sobie dziwię, nawet raz rzuciłam kamieniem (tylko tak, żeby nie trafić). Niektóre z tych psów (mieszanka tureckiego kangala i innych ras – jasne umaszczenie i ciemna paszcza, tylko mniejsze od kangali) są naprawdę bardzo agresywne. Ewidentnie próbują złapać zębami nasze sakwy! A ja nie chcę mieć dziury!
Ad. 2 – chyba raczej myśli się co będzie za następnym zakrętem, przynajmniej na razie. Kiedy jest zimno albo ciągle pod górę, to raczej puszczam wiązanki pod nosem albo sama się z siebie śmieje (w sensie, że sama się na to porwałam). Tęsknię kiedy pomyślę o świętach. Wtedy robi mi się smutno. Nawet dzisiaj myślałam, że może rzeczywiście chociaż ruskich ulepię i zobaczymy się na skypie. Ot, taka namiastka!
Po przeczytaniu, walą mnie dwie rzeczy:
1) Wy – odgrażający się psom kamieniami… (przecież Was znam, to niemożliwe!)
2) z własnego wyboru przemarznięci, bez możliwości wypicia gorącej herbaty, zmordowani, poszukujący miejsca na rozbicie namiotu (a tu śmietnisko); w tym kontekście ciekawi mnie czy wtedy tęskni się do ciepłego, przytulnego domku, czy raczej myśli się – co będzie jutro za następnym zakrętem?