skip to Main Content
Leh

Wakacje od podróży. Błogi pobyt w Leh

Jechaliśmy do Leh naładowani oczekiwaniami. Bo buddyjsko, bo podobno czysto i życzliwie. Mieliśmy całą listę rzeczy, które chcieliśmy zrobić zanim otwarta zostanie droga do Manali i ruszymy z powrotem na południe. Miał to być czas pozytywnie intensywny. Jak to jednak bywa życie weryfikuje plany.

Po długiej drodze, do Leh dotarliśmy wściekle głodni. Zjeść obiad stało się najwyższym priorytetem. Zupełnie przypadkiem trafiliśmy na świetne miejsca, pochłonęliśmy kilka aloo paratha (coś na kształt naleśnika z ziemniaczanym nadzienie) w towarzystwie ostrego czatneja i Victor poszedł na poszukiwania kwatery. Po 20 minutach wrócił cały rozpromieniony. Oto znalazł miejsce idealne. Trafiliśmy do dwupokojowego guesthouse, a w zasadzie rodzinnego homestay, na jednej z cichych bocznych uliczek. Pokój nowiutki, wszystko czyste jak na sali operacyjnej, zielone patio i właścicielka, która od razu postawiła przed nami kubki aromatycznej herbaty. Do tego gorący prysznic, wygodne łóżko (a przede wszystkim nieskazitelnie czyste!!) i byliśmy jak w niebie.

Kolejne dni upływały nam na spacerowaniu po Leh, jedzeniu, rozmawianiu z mieszkańcami i regeneracji po dość traumatycznym pobycie w Delhi i długiej podróży. Leh nadaje się doskonale do leniwego spacerowania. Mieszkańcy są niezwykle życzliwi, wiecznie uśmiechnięci i zupełnie nie nachalni. Byliśmy jednymi z niewielu turystów, trafiliśmy bowiem na sam początek sezonu turystycznego. Hordy turystów krajowych i międzynarodowych jeszcze tu nie dotarły, więc w sumie trochę generalizując można powiedzieć, że mieliśmy Leh dla siebie. I bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Mówiąc bardzo, mam na myśli BARDZO.

Po trzech dniach mieliśmy już nasze stoisko z warzywami i owocami, ser kupowaliśmy od rodziny, która go produkuje (i tylko tam), podobnie w temacie knajp i restauracji. Staliśmy się wiernymi bywalcami trzech z nich – niewielkiego przybytku prowadzonego przez tybetańską rodzinę, kawiarnio-restauracji serwującej doskonałą kawę i międzynarodowej restauracji z wi-fi (tam gdzie pierwszego dnia jedliśmy aloo paratha). A kiedy się naspacerowaliśmy i najedliśmy, uciekaliśmy do naszego małego raju, popijając herbatkę i kosztując domowych potraw z Ladakh, które przygotowywała nasza gospodyni. Poznaliśmy również małą psią rodzinkę – mamę z synkiem, która choć mocno bojąca się ludzi, to po kilku dniach brała od nas jedzenie z ręki.

Tak naprawdę zupełnie wypadło nam z głowy zwiedzanie, choć w Leh jest kilka rzeczy do zobaczenia:

  • królewski pałac (wybudowany na podobieństwo Potali w Lhasie),
  • Shanti Stupa (emblematyczna stupa wybudowana przez Japończyków jako symbol przyjaźni)
  • wiele innych stup rozmieszczonych na terenie całego miasteczka,
  • starówka z wąskimi uliczkami, bardzo urokliwa i autentyczna.

Podsumowując, jest gdzie spacerować i co oglądać, ale jakoś zapomnieliśmy o zwiedzaniu. Kiedy po tygodniu zdecydowaliśmy się na spacer do królewskiego pałacu i pobliskiego fortu, zupełnie przypadkiem trafiliśmy na tłumy ludzi idące w jednym kierunku. Niewiele myśląc, wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenie i zgodnie zaczęliśmy podążać za tłumem. Okazało się, że trafiliśmy na obchody urodzin Buddy.

Była to sobota i na boisku do gry w polo postawiono wielką scenę, na której dzieci ze szkół przygotowywały przedstawienie. Dookoła nas maszerowały pięknie ubrane dziewczynki (początkowo myśleliśmy, że będziemy oglądać lokalny konkurs piękności), młodzież zachęcała do oddania krwi (Czerwony Krzyż odwala w Ladakh kawał dobrej roboty). Z drugiej strony zbudowano ołtarz, na którym siedziała spora grupa mnichów. A za nimi pokaźna grupa mężczyzna gotowała ryż z fasolą. Cały czas przybywało mieszkańców, zasiadających po obydwu stronach boiska, niektórzy z nich z wiadrami, inni z dużymi miskami i jednorazowymi kubkami. Nie do końca wiedzieliśmy w jakim celu przynieśli wiadra, ale przypuszczenie Victora okazało się słuszne – kiedy ryż z fasolą się ugotował, mieszkańcy Leh nałożyli go do wiader i częstowali nim chętnych, przede wszystkim mnichów.

Była to naprawdę uczta dla oka. Przekrój wiekowy był ogromny. Tradycyjne ladakhskie i tybetańskie stroje, młynki modlitewne w rękach najstarszych, lody w rękach najmłodszych, a to wszystko wśród wszechogarniającej atmosfery radości. Migawka aparatu strzelała jak szalona, a uśmiechy nie schodziły z naszych twarzy nawet na chwilę.

 

Kiedy naładowani pozytywną energią wróciliśmy do naszego ladakhskiego domu (oczywiście zapomnieliśmy o zwiedzaniu pałacu), gospodyni przygotowywała małe kluseczki. Niewiele myśląc, spragniona gotowania, lepienia, ugniatania, smażenia i pieczenia, umyłam ręce i zabrałam się do pomocy. Moje tempo pracy było dziesięć razy wolniejsze, ale przynajmniej miałam frajdę 😉 Oczywiście zostaliśmy ugoszczeni przez właścicieli. Co to znaczy w Ladakh? Ano, że siadasz na honorowym miejscu i jesz bez końca. Nie ma znaczenia, że już nie możesz, że twój brzuch zaraz pęknie. Pani domu dokłada i dokłada. Fakt faktem, zupa, której głównym składnikiem były lepione przez nas kluseczki i tutejsza zielenina była palce lizać. No i jak tu zwiedzać?

Kolejne dni spędziliśmy w drodze (na publikację czekają kolejne posty na ten temat), ale za każdym razem wracaliśmy do naszego ladakhskiego domu. Kiedy to piszę właśnie mijają trzy tygodnie odkąd postawiliśmy stopy w Leh i wcale nie wydaje nam się, że jest to długi czas. W końcu udało nam się obejrzeć królewski pałac, zawitaliśmy również do pięknych buddyjskich klasztorów, zjechaliśmy dolinę Nubry, pojechaliśmy nad jezioro Pangong, ruszyliśmy na ciekawy trekking, ale przede wszystkim wyciszyliśmy się i odpoczęliśmy od nagniatania – tego parcia, żeby zobaczyć więcej czy dojechać dalej. Czasami trzeba przystopować i znowu znaleźć przyjemność w codziennych rutynach, nawet jeśli czasami wydają się nudne. Jednocześnie jednak pojawiła się ciekawość tego co przed nami. Mieliśmy czas, żeby poczytać o Kerali, do której zmierzamy za trzy tygodnie i o Chinach, które czekają w kolejce. Leh pozostanie w naszych sercach jako mały raj, miejsce, gdzie był czas i ochota na refleksje.

 Bądźmy w kontakcie!

  • Obserwuj nas na Facebooku: Kasia & Víctor przez świat
  • Zajrzyj na naszego Instagrama. Na stories możesz zobaczyć gdzie jesteśmy i co porabiamy.
  • Zapisz się do naszego newslettera. Raz w miesiącu otrzymasz od nas maila z radami i aktualnościami blogowymi.

Jeśli lubisz to, co robimy i spodobał ci się ten post, puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij (będziemy ogromnie wdzięczni). Wesprzyj nas komentarzem, lajkiem. To wiele dla nas znaczy. Dziękujemy!

The following two tabs change content below.

Kasia

Z zamiłowania kucharka (chyba jeszcze bardziej chlebowa „piekarka”) i miłośniczka wszelkiej maści kotów i psów. Z zawodu iberystka i socjolog. Do niedawna pracownik korporacji z akademickim zacięciem. Graficzne i plastyczne antytalencie, które całkiem łatwo przyswaja języki obce i nawiązuje kontakty z innymi osobnikami. Otwarta, gadatliwa, a czasem nadaktywna. Szybko wpada w zły humor, kiedy jest głodna 😉

This Post Has 0 Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back To Top
Translate »