Przereklamowane Filipiny. Pierwsze wrażenia na gorąco
Jesteśmy na Filipinach od dziesięciu dni i nadszedł moment, żeby usiąść i spisać pierwsze wrażenia. Bynajmniej nie taki był plan. Na publikację czekają posty z Bali, ale Filipiny budzą we mnie tyle emocji, że czuję palącą potrzebę, żeby przelać je na papier, tfu… klawiaturę. Nie będzie to też post popularny na blogu – bo przecież podróżując, wszystko powinno być piękne i cudowne. Cóż, na Filipinach nie jest i trzeba nazwać rzeczy po imieniu. Zatem sorry Filipiny, ale dla mnie nie jesteście „naj” pod żadnym względem.
Nie wiem czy to kwestia perspektywy, ale po niesamowitej Indonezji, Filipiny wypadają po prostu blado. Jasne, że nie zobaczyłam wszystkiego w te dziesięć dni, ale nazwij mnie malkontentką albo fatalistką – wcale też nie chcę zobaczyć. I nie myśl, że jestem malkontentką czy zrzędą. Na ogół jestem bardzo pozytywna i raczej widzę te jasne strony, ale tym razem, choć naprawdę bardzo się staram, jakoś nie potrafię wykrzesać z siebie za dużo optymizmu.
Filipiny, czy warto?
W tej chwili jesteśmy w El Nido na wyspie Palawan. To chyba najbardziej znane (może po Boracay) miejsce na Filipinach. Czy to sława zasłużona? Z mojego punktu widzenia nie. Ba, mam wrażenie i powtarzam za znajomą, która Filipiny zna dużo lepiej ode mnie, że to kraj zdecydowanie przereklamowany. O ile nie przeszkadza mi azjatycki chaos, brud i hałas (zdążyłam się naprawdę przyzwyczaić), to na Filipinach trafia mnie szlag. Do granic niemożliwości irytują mnie Filipińczycy, których o wszystko trzeba pytać po pięć razy a i tak rzadko otrzymuje się odpowiedź. Irytuje mnie syf i brud, totalna prowizorka i chaos konstrukcyjny. Irytują mnie brudne plaże, pełne kanałów odprowadzających ścieki. Irytują mnie sztucznie napompowane ceny, za którymi nie stoi nawet minimum jakości. Czuję się jak skarbonka wypchana dolarami, którą można doić z każdej strony. I chyba pierwszy raz mam wrażenie, że po prostu nie stać mnie na Filipiny. Wolałabym być w tej chwili w Japonii (wydawałabym pewnie tyle samo), ale zobaczyłabym coś innego niż kolejną azjatycką plażę. Ładną – ok, ale jednak kolejną plażę. Umówmy się – jak bardzo mogą różnić się plaże cudownej Indonezji od tych na Filipinach? Jak dla mnie niewiele.
Przedwczoraj wynajęliśmy kajak i popłynęliśmy przed siebie. Machaliśmy wiosłami jak szaleni, bo kajak był w opłakanym stanie, ale dopłynęliśmy do niewielkiej plaży, która z jednej strony była zupełnie pusta. Było przyjemnie. Podobały mi się strome ściany obok których przepływaliśmy i tunele wyrzeźbione przez morze. Tylko czy warto przyjechać aż na Filipiny, żeby to zobaczyć? Z mojego punktu widzenia nie.
Wolałabym poznać kolejną wyspę Indonezji, gdzie ludzie są sympatyczniejsi, jedzenie lepsze, a ceny idą w parze ze standardem. To, co tutaj na Filipinach kosztuje 30 euro, w Indonezji, Chinach czy Tajlandii miałam za połowę. I nie miałabym nic przeciwko temu, gdyby stała za tym minimalna jakość, a ta woła na Filipinach o pomstę do nieba. Wrażenie pogłębiają drobnostki, które składają się na całość. I tak na przykład pierwszy raz zdarzyło nam się, że nie chciano nas zabrać lokalnym miejskim autobusem (nazywają się tutaj jeepneye). W Puerto Princesa, największym mieście Palawanu, nie chciał nas zabrać żaden jeepney. Byliśmy gotowi zapłacić dodatkowo za plecaki (bo zajmują jednak sporo miejsca) za podróż na dworzec autobusowy, ale kierowcy albo kategorycznie i dość agresywnie nas spławiali albo traktowali jak powietrze. Nie pozostało nic innego jak zapłacić za trycykla. Dwa razy więcej niż nakazuje oficjalna taryfa wywieszona pod sufitem. Mieliśmy też bardzo mało ciekawe doświadczenie z Couchsurfingiem, gdzie zupełnie nie było mowy o kulturowej wymianie i przyjaźni, był za to biznes, w którym mieliśmy brać czynny udział (oczywiście szybko się wymiksowaliśmy z „interesu”). To wszystko powoduje niesmak. Czujemy się dojeni i niestety nie jest to tylko subiektywne wrażenie. Obiektywnie rzecz biorąc na Filipinach wydajemy więcej niż w jakimkolwiek innym kraju, w którym byliśmy. I naprawdę nie pozwalamy sobie na luksusy. Kilka przykładowych cen:
- wynajęcie motocykla w El Nido – 500 peso (ok. 36 zł). Dla porównania w Indonezji 50000 rupii (ok. 13 zł) na Bali i 70000 rupii (ok. 18 zł) na Sulawesi (Tana Toraja);
- nocleg w El Nido 1300 peso po ostrych negocjacjach (ok. 95 zł) i szału nie ma. W Indonezji, Tajlandii czy Chinach za dwuosobowy pokój z łazienką i klimatyzacją płaciliśmy maksymalnie 60 zł;
- wynajęcie kajaka na cały dzień – 500 peso. Dla porównania na południu Sulawesi wynajęcie łodzi (z załogą) na pół dnia z wliczonym w cenę sprzętem do snorkellingu kosztowało równowartość 1000 peso (podzieliśmy tą cenę na 3 osoby);
- island hopping w El Nido – w zależności od wybranego wariantu (są cztery) od 1200 do 1400 peso/osoba (ok. 85 zł – 100 zł). W Tajlandii na Koh Lipe całodniowy island hopping kosztował nas 350 bahtów (ok. 40 zł);
- transport łodzią do Coron od 1400 peso za prom do 1700 za motorówkę;
- dojazd na plażę – 50 peso. Parking przy plaży 50 peso. I tak dalej i tak dalej…
Pierwszy raz też rozmawiając z innymi turystami (a jest ich tutaj naprawdę wielu, choć sezon się jeszcze nie zaczął) słyszymy narzekania i skargi. Już pierwszego dnia w Puerto Princesa para Francuzów ostrzegała nas przed El Nido. Nie jedźcie tam, mówili. Brudno, drogo i nieciekawie. W Port Barton, który będzie chyba najjaśniejszym punktem na naszej trasie po Palawanie, zamiast ochów i achów, słuchaliśmy dobrych rad czego unikać. Zaświeciła nam się lampka. No bo jak to, jedziemy do filipińskiej perły, ba, prawie symbolu i zamiast polecać nam miejsca do zobaczenia, słyszymy litanię na temat tego, czego powinniśmy unikać. Opowiada nam się o brudnej plaży, kolejkach do zobaczenia atrakcji na wycieczkach typu „island hopping”, klaustrofobicznej zabudowie, fatalnym standardzie hoteli, kiepskim i drogim jedzeniu, ostrzega się nas przed plażami (bo zostaniemy pogryzieni przez paskudne muchy piaskowe). Niektórym rzeczom dajemy wiarę, na inne przymykamy oko, ale jedno wiemy na pewno – chcemy wszystko sprawdzić na własnej skórze.
No więc jesteśmy w El Nido (o Port Barton jeszcze napiszę, spokojna głowa!) i myślę sobie, że pięćdziesiąt razy bardziej wolałabym być na Lombok czy Bali (nie mówiąc o Sulawesi!) w Indonezji niż tutaj. OK, fakt. Nie popłynęliśmy na island hopping. Trochę z oszczędności, trochę z braku chęci, trochę przez ucieczkę od tłumów. Zamiast tego popływaliśmy kajakiem i pojeździliśmy skuterem. Zobaczyliśmy plaże i ładne widoczki na okoliczne wysepki, ale żeby miało być to celem samym w sobie? Dla mnie to za mało. Wygląda na to, że Indonezja postawiła wysoko poprzeczkę. Nie stawiam jeszcze kreski na Filipinach – dzisiaj opuszczamy Palawan, bo tej wyspy mamy zdecydowanie dość i lecimy na Luzon. Tam pojedziemy w góry. Być może zmiana krajobrazu i odpoczynek od plaż poprawi trochę moje spojrzenie na Filipiny.
Spodobał Ci się ten post? Puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij. Możesz nas również śledzić na instagramie.
A może chcesz się zapisać do naszego newslettera? Co miesiąc w Twojej skrzynce nowości, rady i aktualności blogowe.
Kasia
Ostatnie wpisy Kasia (zobacz wszystkie)
- Islandia. Rozczarowanie i porażka - 30/11/2020
- Tu i teraz (14) Polska 2020: powrót do „normalności” (?!) - 15/11/2020
- Islandzkie wodospady (1) Fitjarfoss, Hraunfossar i Barnafoss - 14/07/2020
Trafiłem tu po latach przez przypadek, bo planuje wypad do Kerali. I trochę się uśmiałem z twojego opisu pobytu na Filipinach. Myślę , że trafiliście tam w jakimś słabym okresie swojego życia , bo Filipiny, pomimo swoich wad są świetnym miejscem. Palawan , a szczególnie El Nido są bardzo turystycznymi miejscami i trzeba umieć się tam poruszać finansowo, aby przetrwać . To, że nie skorzystaliście z wycieczek po wyspie, to tak jak pojechać w zimie do Livignio i nie pojeździć na nartach. No okropne to Livignio :). Od 2015 roku odwiedzam Filipiny przynajmniej raz w roku i zapewniam , ze warto tam wrócić, no może nie dla filipińskiej kuchni. Ale jest wiele urokliwych miejsc, nie skażonych masową turystyką i bez tych wad , które opisałaś. Ja „niestety” w tym roku będę na Palawanie i dokładnie w Port Barton , gdzie mój kolega od 2017 roku zamieszkał na stałe. Pozdrawiam i życzę powrotu do podróżowania i prowadzenia bloga.