Jeden rok w drodze
Jeden rok w drodze. Tylko tyle czy aż tyle? Dokładnie rok temu ruszaliśmy z podwarszawskiej Wilgi na naszych rowerach. Pogoda była tragiczna – mgliście, zimno i deszczowo. Pedałowałam, a łzy ściekały mi po policzkach (czasami zachowuję się dość melodramatycznie). Zostawiałam daleko za sobą rodzinę i przyjaciół, dobre i wygodne życie w Warszawie. Przez moją głowę przewalała się lawina myśli – co my robimy? Czy nas całkowicie pokręciło? Zimno i mokro, zamiast siedzieć przy kominku z kubkiem aromatycznej kawy, napieramy na rowerach. W imię czego? Przygody? Spełnienia marzeń? I w dodatku, ja naprawdę nie lubię zimna!!!
Pierwszy dzień był trudny… Po porannych tragicznych przemyśleniach zaczęłam sobie śpiewać pod nosem piosenki, które śpiewałam z mamą i z babcią podczas wakacyjnych wyjazdów. Piosenki harcerskie i powstańcze i jakoś mi się cieplej zrobiło na duszy. Z każdym kolejnym dniem było lepiej, choć wcale nie cieplej. Teraz z perspektywy roku mogę powiedzieć z pełną świadomością – co Cię nie zabije to Cię wzmocni. Ten rok był najbardziej intensywnym w moim życiu. Wydaje mi się, że tyle wrażeń, emocji i miejsc nie mieści się w jednym roku. A jednak. Dokładnie 365 dni. W tym czasie przejechaliśmy na rowerach z Polski przez Ukrainę, Rumunię i Bułgarię do Turcji, Gruzję i Armenię pokonaliśmy autostopem, wjechaliśmy do magicznego Iranu, żeby po chwili przelecieć do Nepalu. Z Nepalu jedynym rozsądnym kierunkiem wydawały się Indie. W kraju, do którego nigdy mnie nie ciągnęło, spędziliśmy trzy miesiące, w tym ponad miesiąc w magicznym Ladakh. Pod koniec lipca wjechaliśmy do Chin, które fascynują nas od pierwszego dnia. Żeby się jednak Chinami nie przejeść, na miesiąc skoczyliśmy do Mongolii. Tak w telegraficznym skrócie wyglądał nasz rok w drodze. Jednak takie bezosobowe wymienienie krajów zupełnie nie oddaje istoty naszej wędrówki.
Co było najważniejszym elementem naszej tułaczki? Bez wątpienia ludzie. Dość szybko zdałam sobie sprawę, że piękne krajobrazy i ciekawe miejsca to tylko dodatek do osób, które stają na naszej drodze. Po części dzięki takim portalom jak couchsurfing czy warmshowers, po części dzięki przypadkowi, zawarliśmy wiele przyjaźni i poznaliśmy mnóstwo inspirujących i ciepłych ludzi. Zostaliśmy przyjęci jak w u siebie w domu przez Andrzeja i jego mamę z Terespola-Zaorendy. Spędziliśmy kilka inspirujących dni w rumuńskim Iassi w Rumunii u Catalina i Stefany, prowadząc długie rozmowy, wspólnie gotując, pijąc i jedząc. Boże Narodzenie, choć daleko od domu, bo w tureckim Izmirze, spędziliśmy w rodzinnej atmosferze dzięki naszej przyjaciółce Ilkay, jej rodzinie i przyjaciołom. To wspomnienie noszę bardzo głęboko w sercu. Turecka Kapadocja miała być krótkim przystankiem w drodze na północ. Jednak na naszej drodze stanął honduraski włóczykij Marco i nie pozostało nam nic innego jak zacieśniać więzy prawdziwej przyjaźni przez ponad dwa tygodnie. W Erzurum z kolei znaleźliśmy bezpieczną przystań u Fatmy i Erola, którzy cierpliwie znosili nasze dylematy, kłótnie i dyskusje związane z podjęciem trudnej rowerowej decyzji. W Iranie gościnność i życzliwość ludzka sięgnęła zenitu kiedy irański Kurd o imieniu Behrooz zaopiekował się nami i razem spędziliśmy cały dzień, poznając piękne zakątki Kurdystanu. W Nepalu zaprzyjaźniliśmy się z parą Szwedów – Kalle i Annie, z którymi wędrowaliśmy po Himalajach. Mamy nadzieję, że nasze ścieżki znowu się skrzyżują. W Indiach z kolei zupełnie przypadkiem poznaliśmy trójkę przyjaciół – Austina, Ponnu i Sandeepa, którzy ukazali nam zupełnie inną twarz magicznej Kerali. Takich historii mamy mnóstwo. Czasami łapię się na tym, że czytam inne blogi podróżnicze i wpadam w zachwyt. Myślę sobie ile „oni” zobaczyli, jakie wspaniałe doświadczenia i magiczne miejsca. Z tej perspektywy wydaje mi się, że nasza tułaczka jest jakaś taka normalna… Potem jednak Victor zaczyna mi przypominać o:
- noclegu w ormiańskim monastyrze,
- degustacji wina w Gruzji,
- biwakach w różnych dziwnych miejscach (sad pomarańczowy, sad oliwny, meczet przy stacji benzynowej, pastwisko pełne owiec, etc.),
- trekkingu w Himalajach,
- pokonaniu na motocyklu legendarnej przełęczy Khardung La w indyjskim Ladakh,
- małym huraganie na pustynnej irańskiej wyspie Qeshm,
- kąpieli w wodach Zatoki Perskiej,
- wizycie w indyjskim domu,
- noclegu na Wielkim Murze,
- gościnności, dobroci i bezinteresowności, której doświadczyliśmy niezliczoną ilość razy.
I tak sobie wtedy myślę, że nasza tułaczka jest na tyle normalna na ile może być normalny rok w drodze kiedy codziennie stajesz przed nowym wyzwaniem; kiedy każdy dzień przynosi nowości i niespodzianki; nowe smaki i zapachy, inne języki, zwyczaje i tradycje, które wydają się dziwne, albo których po prostu nie rozumiesz. Jednocześnie jednak rośnie szacunek do drugiego człowieka.
Nie zaspokoiliśmy jeszcze naszego podróżniczego głodu. Cały czas mamy apetyty na więcej. Przez rok zobaczyliśmy tylko mały kawałek Azji, tyle jeszcze przed nami!!
Spodobał Ci się ten post? Puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij. Możesz nas również śledzić na instagramie.
A może chcesz się zapisać do naszego newslettera? Co miesiąc w Twojej skrzynce nowości, rady i aktualności blogowe.
Kasia
Ostatnie wpisy Kasia (zobacz wszystkie)
- Islandia. Rozczarowanie i porażka - 30/11/2020
- Tu i teraz (14) Polska 2020: powrót do „normalności” (?!) - 15/11/2020
- Islandzkie wodospady (1) Fitjarfoss, Hraunfossar i Barnafoss - 14/07/2020
Haha zawsze jak napieram pod wielką górę albo jak jest zimno i paskudnie (też nie znoszę zimna) to się zastanawiam, w imię czego? Trochę przygody jest zdrowe, ale katować się nie warto, dlatego postanowiłam omijać wielkie góry i zimne pory roku 🙂
Ania i to jest zdrowe podejście! Ja też zdałam sobie sprawę, że nie ma się co katować. Problem polega na tym, że do wszystkiego podchodzę strasznie ambicjonalnie i Victor musi mnie hamować 😉 Ścisk dla Ciebie, Marcina i Limy!!!