skip to Main Content

Z wizytą w keralskim domu

Jednym z moich marzeń przed przyjazdem do Indii była wizyta w indyjskim domu. Byłam bardzo ciekawa jak żyją Indusi. Chciałam skonfrontować wyobrażenia wyniesione z książek z rzeczywistością. Nadarzyła się doskonała okazja i zawitaliśmy z wizytą w keralskim domu.

Przyjazd

Trafiliśmy do Kothamangalam. Nie zatrzymuje się tutaj wielu turystów. Odczuliśmy to kiedy wysiedliśmy z lokalnego autobusu i nagle wszystkie oczy skierowały się na nas. Nasz każdy ruch był obserwowany, a na twarzach innych pasażerów na dworcu malowało się zaciekawienie i życzliwość. Niespiesznie doszliśmy w umówione wcześniej miejsce i po kilku chwilach siedzieliśmy już w klimatyzowanym samochodzie Austina. Tym samym, który kilka tygodni wcześniej zabrał nas znad jeziora Pangong w Ladakh (klik tutaj).

Egzotyczny ogród

Po kilku chwilach dojechaliśmy do dużego domu, do którego przylega spory ogród. Nie ma on jednak wiele wspólnego ze znanymi mi ogrodami. Nie znalazłam tam marchewki, pomidorów czy truskawek. Nie było też równiutko przystrzyżonego trawnika jak w ogrodzie moich rodziców. Zamiast tego były palmy oblepione kokosami, zielone papaje i pokaźne krzaki mango dźwigające ogromne owoce. Przy ogrodzeniu rosły okra, imbir i kurkuma. A za domem spokojnie dojrzewały banany. Popołudniu pojechaliśmy do domu wujka Austina, gdzie ogród przypominał niemałą plantację. Poza sporym polem kauczuku, przy domu spokojnie dojrzewała gałka muszkatołowa i owoce pieprzu, a na drzewach zwisały ciężkie jackfruits (odmiana owocu drzewa chlebowego). Krzaki obrośnięte były pysznymi i soczystymi rambutanami.

Każdy liść i owoc ma swoje znaczenie w ajurwedzie. Na swoje przeziębienie dostałam mocno rozgnieciony liść z krzaka, który wyglądał jak zwykłe przerośnięte zielsko. Po chwili z liścia wydobył się intensywny aromat, który miałam wdychać. Następnego dnia po przeziębieniu nie było śladu.

Co każdy Keralczyk powinien mieć przy swoim domu

Żona Austina, Ponnu wyjaśniła mi, że w Kerali są trzy podstawowe owoce, które rosną w każdym ogrodzie: mango, banany i kokosy. Palmy kokosowe owocują przez cały rok, różne gatunki mango zbierać można przez kilka miesięcy, a banany dojrzewają co osiem miesięcy. Rodzina Ponnu i Austina nigdy nie kupuje tych owoców. Mają za to specjalną spiżarnię, w której przechowują zielone banany, które stopniowo dojrzewają. Z kokosów samodzielnie wytwarzają olej kokosowy, który wykorzystuje się zarówno do gotowania jak i do pielęgnacji skóry i włosów. W 100% organiczne i ekologiczne. Nie trafiliśmy niestety na sezon mango. Wielkie owoce zwisające z podtrzymywanych palikami gałęzi były jeszcze zielone, a małe, soczyste mango, z których bezpośrednio wysysa się sok akurat się skończyły. Nie można mieć wszystkiego. Z drugiej strony trafiliśmy na wysyp jackfruits – keralskiego super food. Z wyglądu przypomina durian, dlatego widząc je na straganach, nawet nie podchodziliśmy. Ogromny błąd! Jackfruit jest pyszny i uniwersalny, choć niełatwy w obróbce. Ogromny owoc ma niezwykle twardą skorupę, a jego rozkrojenie wymaga nie lada wprawy. Pani domu używa w tym celu specjalnego sierpa, którym rozłupuje twardą skórę. W środku owocu znajduje się bardzo lepka substancja, której zmycie jest bardzo trudne. Dlatego do jackfruita używa się zawsze tego samego noża. Następnie trzeba wyjąć owoce, z których następnie usuwa się pestkę. Teraz można zajadać na surowo albo dusić, gotować czy smażyć.

Jedzenie, jedzenie i więcej jedzenia

Bez wątpienia keralskie ogrody są magiczne. Tropikalne, egzotyczne (dla nas) i po prostu piękne. Zieleń jest wręcz otumaniająca, ale to co naprawdę oszałamia to ludzie. Dawka życzliwości, rodzinnego ciepła i gościnności, jaką otrzymaliśmy w Kothamangalam jest trudna do opisania. Abstrahuję od faktu, że zjedliśmy tyle, że prawie się pochorowaliśmy. Bynajmniej nie ze względu na jakość jedzenia (który było wspaniałe), ale jego ilość. Mama Austina, Lucy, przygotowała istną ucztę. Na powitanie otrzymaliśmy lemoniadę przygotowaną ze świeżo zerwanych cytryn rosnących w ogrodzie. Następnie pierwszy raz w życiu spróbowaliśmy indyjskiego super food, czyli wspomnianego jackfruita. Poza jackfruitem objedliśmy się mango i papają, by po chwili zasiąść do obiadu. Rybne curry, gruby keralski ryż, przypominający trochę nasz pęczak, wieprzowina z platanem, buraczki z imbirem, czatneje i pikle. Ledwo wstaliśmy od stołu. Wycieczka nad rzekę była chwilą wytchnienia od jedzenia. Spacerowaliśmy i obserwowaliśmy rybaków zarzucających tradycyjne sieci, które rozkładają się w locie przypominając spadochron. To, co na pierwszy rzut oka wydaje się łatwe, okazało się bardzo trudne. Sieci są ciężkie, a ich odpowiednie zarzucenie – tak, aby rozłożyły się idealnie w locie, wymaga lat praktyki.

Keralczycy nad Zatoką Perską

Po pysznej korzenno-mlecznej herbacie znaleźliśmy się w rodzinnym domu Lucy, w którym teraz mieszka jej brat z żoną. Oczywiście pojechaliśmy tam całą rodziną – Austin z żoną, jego rodzice i pomoc domowa. W wielu indyjskich domach korzysta się z usług pań, które zajmują się domem. Sprzątają, piorą, prasują, zmywają naczynia, czasami gotują. Jednak w domu naszych gospodarzy gotuje Lucy, która jest świetną kucharką.

Podobnie jak większość Keralczyków także brat Lucy, Job i jego żona Kathrine spędzili wiele lat pracując w krajach Zatoki Perskiej. Co najmniej połowa keralskich mężczyzna (a także wiele kobiet) wyjeżdża do Bahrajnu, Dubaju, Arabii Saudyjskiej czy Omanu. Kilka lat ciężkiej pracy umożliwia im wysłanie dzieci na studia i zarobienie na własną emeryturę. Nie jest to życie usłane różami – praca jest ciężka, ale wszyscy są świadomi, że trudności są przejściowe. W końcu pracują dla rodziny, a rodzina w Indiach to największa świętość.

Kauczuk, gałka muszkatołowa i imbir

Job i Kathrine spędzili nad Zatoką blisko piętnaście lat. Do Kerali wrócili całkiem niedawno i zamieszkali w rodzinnym domu Joba, do którego przylega niewielka plantacja kauczuku. Mieliśmy okazję obserwować w jaki sposób powstaje guma. Szczerze mówiąc spodziewałam się bardziej skomplikowanego procesu, a tutaj niespodzianka! Guma powstaje w przydomowym niewielkim warsztacie na świeżym powietrzu. Nie potrzeba skomplikowanej technologii ani rzeszy ludzi. Jak zwykle, największe wrażenie zrobił na mnie ogród. Moją uwagę przyciągnęło drzewo z owocami przypominającymi orzechy włoskie. To gałka muszkatołowa. Miękka skorupka kryje twardy owoc, otoczony piękną czerwoną „skórką”. To wysoce ceniony w gastronomii kwiat muszkatołowca – najcenniejsza część gałki. Pod kwiatem kryje się aromatyczne serce – początkowo miękkie i dojrzałe, z czasem wysycha i przypomina to, co znamy ze sklepów. Dopiero tutaj zobaczyłam jak duża jest gałka i jak kiepskiej jakości są przyprawy, które kupowałam w Polsce. Aromat świeżej gałki, którą otrzymałam w prezencie i jeszcze dojrzałą siekałam drobniutko i dodawałam do naleśników, był niesamowity. Co ciekawe, Keralczycy jedzą całe owoce – ze skorupką, zanim wytworzy się twardy owoc. Gałkę kroi się na niewielkie kawałki i je ze szczyptą soli. Smak jest specyficzny i orzeźwiający – lekko gorzki i kwaśny.

W przydomowym warzywniaku rosną krzaki pieprzu. Tak jak u nas czosnek czy dymka, w Kerali z ziemi wystaje imbir i kurkuma. Nie mogę przyzwyczaić się do tej egzotyki. Po chwili dostaję do ręki zerwane prosto z drzewa dziwne włochate i zielonkawe coś. To niedojrzały rambutan, przypominający nieco liczi. Staje się moim ulubionym (zaraz po mango, za którym przepadam) owocem w Indiach. Pomijam fakt, że jest śliczny – oszałamiająco różowy i włochaty. Jest po prostu pyszny! Znowu mamy szczęście – w Kerali jest sezon na rambutany.

Jedzenia ciąg dalszy

W domu Kathrine i Joba znowu siadamy do stołu. Tym razem na naszych talerzach ląduje pure z tapioki, przypominające nasze pure ziemniaczane i wołowe curry. Choć pękamy w szwach, znajdujemy trochę miejsca na deser – świeżego jackfruita, którego rozłupuję samodzielnie (no dobra… nie zupełnie samodzielnie, pomaga mi Kathrine, chyba w obawie, żebym nie zrobiła sobie krzywdy pokaźnych rozmiarów sierpem). Kiedy w zasadzie nie możemy się już ruszać z przejedzenia, nasi gospodarze częstują nas typowo keralską przekąską – kotletem. Tak, dobrze myślicie! To indyjska wersja naszego mielonego. Mocno przyprawiona i pikantna, soczysta i chrupiąca. Pycha! Do domu wracamy późnym wieczorem. Kiedy relaksujemy się na werandzie Austin zaprasza nas znowu do stołu. Jest godzina 22 i naprawdę myślę, że żartuje, zaczynam się nawet śmiać, lecz nawoływania z jadalni sprowadzają mnie na ziemię. Okazuje się, że nie możemy wyjechać z Kothamangalam nie spróbowawszy najbardziej typowego dania – keralskiej wersji drobiowego biryani, którego ważnym elementem są orzechy nerkowca i rodzynki. Pękamy w szwach. Jesteśmy tak najedzeni, że nie możemy usnąć, a następnego dnia zaczynamy być głodni dopiero około 15.

Kerala

Wizyta w keralskim domu ukazała nam zupełnie inną twarz Indii. To, co intuicyjnie czuliśmy okazało się prawdą. Keralczycy są życzliwi, gościnni i ogromnie rodzinni. Potężna dawka wiedzy ogrodniczo-kulinarnej, którą chłonęłam jak gąbka, jest bez wątpienia jednym z największych „hitów” naszej podróży po Indiach. Jeszcze bardziej jednak będę wspominać naszych gospodarzy, którzy otworzyli przed zupełnie obcymi ludźmi swoje domy i serca. Być może brzmi to patetycznie, ale jak często zdarza się to w „normalnym” życiu? Te doświadczenia są naszym największym skarbem.


Pocztówka


 Spodobał Ci się ten post? Puść go dalej w świat – naciśnij kolorowy przycisk poniżej i udostępnij. Możesz nas również śledzić na instagramie

A może chcesz się zapisać do naszego newslettera? Co miesiąc w Twojej skrzynce nowości, rady i aktualności blogowe. 

The following two tabs change content below.

Kasia

Z zamiłowania kucharka (chyba jeszcze bardziej chlebowa „piekarka”) i miłośniczka wszelkiej maści kotów i psów. Z zawodu iberystka i socjolog. Do niedawna pracownik korporacji z akademickim zacięciem. Graficzne i plastyczne antytalencie, które całkiem łatwo przyswaja języki obce i nawiązuje kontakty z innymi osobnikami. Otwarta, gadatliwa, a czasem nadaktywna. Szybko wpada w zły humor, kiedy jest głodna 😉

This Post Has 5 Comments

    1. To prawda, czuliśmy się bardzo wyjątkowo. Dotykaliśmy w końcu bardzo prywatnej sfery życia i jesteśmy ogromnie wdzięczni, że nasi keralscy przyjaciele otworzyli przed nami drzwi swojego domu. Takich rzeczy nie zapomina się nigdy! Pozdrawiam!!

  1. Piękne te Indie. Kiedyś marzyłam, żeby tam pojechać… teraz… posłuchałam o tym jak tam się żyje i myślę, że najpierw wybiorę inne azjatyckie państwa, a Indie zostawię sobie na koniec 😉

    1. Iwona, a z nami było trochę na odwrót. Nigdy nie marzyliśmy o Indiach i znaleźliśmy się tam trochę przypadkiem. W końcu zostaliśmy na trzy miesiące i nie żałujemy – odwiedziliśmy dwa magiczne miejsca – Ladakh i Keralę (plus kilka innych, hehehe), które skradły nasze serca. Całkowicie różne, ale fascynujące. I Ladakh i Keralę polecamy z całego serca! Pozdrowienia!!

      1. Czy mozecie podac namiar na rodzine w Kothamangalam? Probuje znalezc,ale cos na airbnb kiepsko mi idzie. Lecimy we dwojke w lutym i planujemy Kerale- tym razem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back To Top
Translate »